poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Fajnie kibicujemy i tyle, czyli kilka gorzkich słów na temat naszego sportu

Rzadko włączam się do dyskusji przy okazji występów Polaków w kolejnych olimpiadach. Może dlatego, że ciężko jednoznacznie to wszystko oceniać. Sport nie jest czarno-biały. Jak tu bowiem zdroworozsądkowo przeanalizować np. grę piłkarzy ręcznych w Rio de Janeiro?

Najprościej byłoby chyba napisać, że tej drużyny nie stać było na medal. Banalne to jednak bardzo. Słychać głosy, że to koniec pewnej epoki, że ci doświadczeni szczypiorniści, zmierzający do końca reprezentacyjnej kariery nie mają następców, że przez lata kolejne będziemy mieli problemy, żeby choć ten wynik ręcznych z Rio powtórzyć. Pewnie jest w tym trochę prawdy.

Jako, że siedzę głównie na tyłku w lokalnym światku sportowym, bardziej zainteresował mnie sam wątek popularności szczypiorniaka jako dyscypliny. Czy ostatnie dziewięć lat, kiedy reprezentacja dostarczyła nam wielkich emocji, przyniosło poprawę pod tym względem? Przeanalizowałem sytuację w miejscach, gdzie obracam się zawodowo. Skarżysko - szczypiorniak wyczynowy nie istnieje. Jakąś dekadę temu próbował coś w tym temacie robić Arkadiusz Mastyna w Uczniowskim Międzyszkolnym Ludowym Klubie Sportowym Suchedniów. Prowadził grupy młodzieżowe, pamiętam pokazowe mecze Vive Kielce w hali przy ulicy Sportowej z różnymi rywalami. - Mam nadzieję, że to przełoży się na wzrost zainteresowania piłką ręczną w takich miasteczkach - mówił mi po jednym z takich spotkań Mariusz "Dzidziuś" Jurecki, wtedy już filar kieleckiego zespołu, teraz wielki pechowiec igrzysk w Rio (kontuzja). Po 9 latach można więc odpowiedzieć krótko - nie przełożyło się i nie jest to bynajmniej wina młodszego z braci Jureckich. Po Mastynie w UMLKS próbował coś robić prezes klubu Darek Wolniak, ale odbijał się generalnie od ściany, bo ówczesne władze Suchedniowa na szczypiorniaka stawiały. Koło się zamykało - nie było pieniędzy, nie było wyników, zainteresowania ze strony młodzieży. Najwięcej emocji wywoływał chyba Memoriał Zbyszka Lesiaka, który miałem okazję współorganizować z UMLKS trzy razy z rzędu. To były jednak zawody szkolne. Niby dobre na początek, ale potem, na poziomie wyczynowym, dyscyplina ta nie zaistniała.

Jako dziennikarz relacjonowałem też wizyty szczypiornistów Vive w szkołach w Bliżynie czy ostatnio w Szydłowcu. Młodzi odwiedzają halę Legionów w Kielcach, razem z nauczycielami kibicują herosom, fajnie to wygląda marketingowo, promocyjnie, wizerunkowo (wybierzcie sobie dowolną nazwę), ale na rosnącą ilość trenujących szczypiorniaka raczej się nie przekłada, tak w jednym jak i drugim miejscu. Inną "bajką" są Końskie, gdzie piłka ręczna ma bogate, nie tylko ligowe tradycje. Czy działacze związkowi ponoszą za to winę? Pewnie tak, bo oni muszą dbać o całokształt, więc także o szczypiorniaka na prowincjach, nie tylko przytulać się do Kielc, Płocka i reprezentacji. Z jakim zapleczem zostaniemy, gdy kariery pokończą Bielecki, Jureccy, Szmal, Lijewski oraz inni? Dobre pytanie. Przyczyn tego stanu rzeczy jest więcej. Młodzież mało garnie się do sportu, może brak im wychowawców, którzy zachęciliby do ręcznej na poziomie szkolno-podwórkowym.

Ba - sportowego poziomu podwórkowego dziś nie ma. Dzieci na podwórkach nie grają praktycznie w... nic. Albo siedzą godzinami przed smartfonami, albo - jeśli uprawiają sport - zrzeszone są w różnych akademiach, gdzie wszystko jest "ładnie opakowane". Rodzice przywożą dzieci na trening, odbierają o umówionej godzinie, grupa dajmy na to chłopców, nie ma nawet kiedy się poznać, pobyć w grupie, zintegrować się po swojemu. Mając 13 lat (było to w 1993 roku), gdy wybieraliśmy się na mecze szkolne (akurat w piłkę nożną, ale to tak na marginesie) z inną wioską parę kilometrów dalej, jeździliśmy składakami bądź "ukrainami". Jeden kierował, drugi siedział na bagażniku albo na ramie, co kilometr zmieniali się miejscami. Policja nikogo nie "haltowała" do domów, rodzice się głupio nie tłumaczyli, a gdy dostało się "wciery", nie przychodziło człowiekowi do głowy powoływać się na konwencje genewskie i prawa dziecka. Mieliśmy jeszcze siły, choć za sobą dwie godziny gry na klepiskach. Mecze umawialiśmy między sobą po szkole, niepotrzebne były do tego facebooki, smartfony, komórki i wszelkie cuda-wianki. Wracaliśmy z siniakami, często podartymi koszulkami, spodniami, ale nikt nie biadolił, rodziciciele specjalnie nas nie utulali. Następnego dnia po szkole gotowi byliśmy na taką samą batalię. Żadnym sportowcem wybitnym nie zostałem, ale mam co wspominać. Coś tam w człowieku zostało z tego beztroskiego małolata. W wolnej chwili staram się pobiegać, boksować, zimą pobiegać na nartach. Jako, że tych wolnych chwil brak, to niekiedy "na materiały" chodzę pieszo, jak to się mówi - dla zdrowia. Bywają i dłuższe wędrówki, ale o tym może opowiem innym razem.

Policja nikogo nie "haltowała" do domów, rodzice się nie tłumaczyli. Mieliśmy jeszcze siły, choć za sobą dwie godziny gry na klepiskach.

Co zaś będą wspominać dzisiejsi 13-latkowie? Że rodzice przywozili i odwozili ich na treningi na pięknie ogrodzone kompleksy. Super, że mamy nowe obiekty, orliki, szmery, bajery. Jakoś mi jednak brakuje entuzjazmu do sportu w samych dzieciakach. Nauczyciele, trenerzy mają swoje problemy - albo muszą się bać o robotę w szkole, albo w klubie, imają się różnych zajęć, bo z czegoś trzeba wyżyć. Muszą się do tego tłumaczyć przed prezesami, sponsorami, rodzicami, czemu dziecko rzuca tak, a nie lepiej. Nie nauczyłeś - odchodzisz. To nie jest czas najlepszy dla pasjonatów zawodu, jakich nie brakowało jeszcze 20-30, czy nawet naście lat temu. Potrzebne są dziś wyniki, jednocześnie nikt nie da ci gwarancji, że z grupą dzieciaków będziesz pracował dajmy na to 5 lat. Ba - nie będziesz mieć gwarancji, że wójt, burmistrz, prezydent i starosta nie zechce za dwa lata zamknąć twojej szkoły, bo dzieci ubywa, a jeden z drugim i trzecim nie chce do oświaty dokładać, bo trzeba więcej łożyć na pomoc społeczną. Dochodzi więc do tego, że nowiutkie hale największe oblężenie przeżywają, gdy grają w nich amatorsko 40-latkowie z pobliskich osiedli - obojętnie czy to jest nożna, ręczna, czy siatka. Co zdolniejsze dzieci trenują w klubach i akademiach, ale inne ich nie napierają. Trener - nawet jeśli będzie wielkim pasjonatem na przekór wójtowi, związkom i innym czarodziejom - nie ma "z czego wybrać". Może szukać na podwórkach, ale tam zastanie tylko emerytów, bądź pasjonatów nordic walking w wieku 50+. Zamknie się więc w hermetycznej grupie wyselekcjonowanych wybrańców, aż do momentu gdy pójdą wyżej do szkół, na studia czy wyjadą na saksy.

Trener - nawet jeśli będzie wielkim pasjonatem na przekór wójtowi, związkom i innym czarodziejom - nie ma "z czego wybrać". Może szukać na podwórkach, ale tam zastanie tylko emerytów, bądź pasjonatów nordic walking w wieku 50+.

My Polacy fajnie kibicujemy, ale jak już sami mamy się poruszać, to ciężko idzie, oj cholernie ciężko. Nawet pod stadion nie przejdziemy 2-3-kilometrów pieszo, tylko pchamy się w korki, z innymi sobie podobnymi kombinatorami. Już w pierwszych dniach września będziemy obserwowali oblężenie aut pod szkołami - rodziców przywożących dziecko do szkoły, mieszkające pół kilometra dalej. Każdy się boi - bo ruch na ulicy, bo zboczeńcy grasują, bo coś tam jeszcze. Wpadamy w błędne koło. Dzieci mało się ruszają, a my mamy 10-11 medali na olimpiadach w dwudziestym pierwszym wieku i chyba coraz więcej zarejestrowanych samochodów.

Co jest więc potrzebne? Chyba zmiany... całkowite. Naszych dorosłych życiowych przyzwyczajeń na początek a potem innych dziedzin. Tylko czy jeszcze kiedykolwiek doczekamy się czasów, gdzie sport powróci na podwórka? Jeśli tak by się stało, z narybkiem nie miałaby problemów zarówno ręczna, jak i nożna i sporty walki razem wzięte.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz