środa, 21 grudnia 2016

Na biało-czerwonym szlaku - część 1




Wiele razy zastanawiałem się nad spisaniem swoich wspomnień, przeżyć ze sportowych widowisk. Czasem pojawiał się zapał, potem gasł w nawale codziennych obowiązków. Nie jest łatwo też na kilkuset stronach zmieścić kawał swojego życia – dzieciństwa, młodości, czasu pracy w zawodzie, wszystkich historii, mniej lub bardziej szalonych. 




- Goool, Proszę Państwa, Włodzimierz Smolarek! – z błogiej dziecinnej drzemki wyrwał mnie głos Dariusza Szpakowskiego, komentującego w TV mecz Polaków z Portugalią na Mundialu w Meksyku w 1986 roku. Miałem wtedy sześć lat i nawet nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, że właśnie rozpoczyna się dla mnie życiowa misja sportowego kibica i sprawozdawcy.
Wtedy Polacy wygrali 1:0, a ja dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że skądinąd przeżyłem historyczną chwilę – to był jedyny gol jaki na tamtych MŚ zdobyliśmy i trochę taki symbol głębokiego kryzysu naszego futbolu, jaki dopiero miał na dobrą sprawę nadejść. 

Piłką nożną i sportem zacząłem tak na dobre interesować się dopiero później, pod koniec lat 80. Akurat wtedy na topie był AC Milan z holenderskim, gwiazdorskim tercetem – Marco van Bastenem, Ruudem Guulitem i Frankiem Rijkaardem. Wychowywałem się w małej wsi Nowy Odrowążek na północy Kielecczyzny. Dwadzieścia lat temu dzieciaki nie miały tam innych atrakcji, jak tylko gra w piłkę gdzieś na nieużytkowanych pastwiskach, czy pod lasem z dala od domostw. Starsze pomagały w gospodarstwach, ale sport ogólnie był na topie, tyle, że w wydaniu czysto amatorskim i pasjonackim. W szkole grywaliśmy z kolei na betonowym boisku i często nazywaliśmy się właśnie „Guulitami”, „van Bastenami” czy „Rijkaardami”. Przeważnie kopaliśmy biedronówki, bądź gumowe piłki, które szybko lądowały na drewnianych deskach i przebijały je gwoździe. Dopiero, gdy mój ojciec wrócił z zagranicznego kontraktu z Leningradu i przywiózł futbolówkę z indyjskiej skóry, człowiek miał wreszcie rarytas jak diabli! Dbałem o nią, przetrwała cztery lata, choć też niejednokrotnie była zszywana… Impulsem do kopania futbolówki były dla mnie jednak tak naprawdę dopiero Mistrzostwa Świata we Włoszech w 1990 roku. Ale bohaterami moimi (i moich rówieśników) wcale nie byli Polacy. Ot bardziej znałem ww. Holendrów, Kameruńczyka Rogera Millę tańczącego przy narożnikach po strzelonych bramkach, wiedziałem oczywiście kto to Diego Maradona, Lothar Matthaeus, ale – o dziwo - najbardziej „kręciła” mnie gra blondwłosego Argentyńczyka Claudio Caniggi, czy choćby Czecha Thomasa Skuhravego, albo Brytyjskiego weterana w bramce Lwów Albionu Petera Shiltona, ekstrawaganckiego Kolumbijczyka Carlosa Valderamy, strzegącego „świątyni” Kolumbijczyków. Po brzydkim finale wygranym przez Niemców zachodnich napisałem w swoim kajecie, gdzie notowałem wyniki Mundialu wielkimi literami „RFN MISTRZEM ŚWIATA”. 


Mecze reprezentacji Polski zacząłem regularnie śledzić dopiero w 1991 roku. Ekipa Andrzeja Strejlaua walczyła akurat o przepustki na Euro’92 w Szwecji. Pamiętam mecz z Turcją, który wygraliśmy 3:0, choć był nerwowy i szarpany. Gole zdobyli wtedy dwaj przedstawiciele pokolenia 1962 – Ryszard Tarasiewicz i Jan Urban, trzeciego dołożył Roman Kosecki. A teraz pytanie, drodzy kibice – pamiętacie tego skurczybyka Gary’ego Linekera? He He, pytanie retoryczne. Anglik o niewinnej twarzy młodzieniaszka z Collegu okazał się być katem polskiej piłki na przełomie lat 80. I 90. Jesienią decydowały się losy awansu do Euro, nawet przez jakiś moment mieliśmy awans w ręku. W ostatniej kolejce Turcy niespodziewanie prowadzili z Irlandią, a my w Poznaniu wygrywaliśmy z Anglikami po golu Romana Szewczyka 1:0. Ależ było to wszystko cholernie blisko! Ale Angole mieli tego „piekielnika” Linekera. Zawsze potrafił się znaleźć w polu karnym. Taki „lisek-chytrusek”. Przechytrzył polską obronę na kwadrans przed końcem, gdy pierdyknął nożycami i Józef Wandzik był bez szans… Mecz zakończył się remisem 1:1, który nic nam de facto nie dawał, bo to nie my mieliśmy na to Euro do Szwecji jechać. Co pamiętam jeszcze – angielskich kiboli, w tamtym czasie cieszących się totalnie złą sławą. W końcu to było raptem sześć lat po słynnej tragedii na stadionie Heysel… Tamta jesień 1991 była dla mnie smutna. Marzyłem, żebyśmy kiedyś tych Angoli butnych załatwili, żeby ten Lineker wreszcie zakończył karierę i nas nie katował. Gdybym mógł, powiedziałbym mu wtedy swym szczeniackim głosem – Gary, co ty nam zrobiłeś i czemu nas tak krzywdzisz? Tak właśnie, to Lineker zaczął mi uświadamiać, że piłka – w całym swoim pięknie i uroku – bywa też cholernie okrutna. Człowiek musiał jednak czegoś na osłodę poszukać w końcu i znalazł! 

Całkiem udany i historyczny już dziś dla polskiej piłki kopanej rok 1992 wcale jednak nie rozpoczął się dla biało-czerwonych tak różowiutko… Wybrańcy Andrzeja Strejlaua pojechali do Szwecji, owszem – ale nie na Mistrzostwa Europy, lecz majową towarzyską potyczkę z drużyną Trzech Koron, która szykowała się akurat do roli gospodarzy tej imprezy. Biało-czerwoni dostali łomot okropny, 0:5… uff, jakie szczęście, że dowiedziałem się o wszystkim dopiero pod koniec relacji na antenie Pr. 1 Polskiego Radia, a nie przyszło męczyć się przed ekranem TV. To był jeden blamaż, a o drugi postarała się olimpijska reprezentacja prowadzona przez Janusza Wójcika. Młodzieżówka walczyła akurat o awans do turnieju piłkarskiego na zbliżającą się olimpiadę w Barcelonie. Drużyna, która przecież jeszcze pół roku wcześniej radziła sobie z powodzeniem z równolatkami z Anglii czy Irlandii, teraz mierzyła się z Duńczykami w Aalborgu. Ależ nam zafundowała występ… Totalny nieład, brak pomysłu na grę, nie podjęła walki. Skończyło się tez na 0:5 i wypadało sobie zacząć wybijać z głowy igrzyska w stolicy Katalonii. W rewanżu w Polsce zremisowaliśmy 1:1, a bramkę w końcówce zdobył Andrzej Juskowiak. Nie pamiętam dalszych regulaminowych niuansów, ale tak się stało, że ten gol i ta bramka zapewniły nam jednak bilety do Hiszpanii. Wtedy poznałem znaczenie terminu „kuchenne drzwi”. Mało kto przy zdrowych zmysłach spodziewał się, że chłopaki „Wójta” cokolwiek zwojują w tej słonecznej Barcelonie. Ponieważ jednak nadeszły już wakacje, mogłem do woli śledzić relacje TV z przygotowań młodzieżówki do olimpiady. Na kogo liczyłem oprócz „Józka”. Ano właśnie! Tu muszę się zatrzymać, nawet wrócić do 1991 roku i meczów Legii Warszawa z Sampdorią Genua w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Włochów na czele z Gianlucą Viallim, Roberto Mancinim czy łysiejącym wtedy Massimo Lombardo pognębił 19-letni wtedy młokos z warszawskiego Bródna. Zwał się Wojciech Kowalczyk! Polubiłem „Kowala” za te bramki, za styl bycia, za to, że dla mnie jako dzieciaka stał się pewną nadzieją. Skoro ojciec miał Deynę, Latę (zaznaczam – jako piłkarza, nie polityka, działacza i prezesa PZPN) czy Szarmacha, dlaczegóż ja miałbym nie mieć swego piłkarza, którego mógłbym darzyć szczególną sympatią. Wojtek wybijał się wtedy do pierwszej reprezentacji, wchodził doń prawdziwym przebojem. No i był to taki gość, którego mógłbym np. traktować jak starszego brata, co to tłumaczy jak bramki strzelać należy. Tak więc pokładałem nadzieję w „Kowalu”, Juskowiaku, także Aleksandrze Kłaku, bramkarzu, w którym widziałem w przyszłości golkipera z prawdziwego zdarzenia w dorosłej reprezentacji. 

Środek lata 1992  stał się dla mnie jednym z najpiękniejszych okresów w kibicowskim życiu (nawet do tej pory, mimo, iż trzydziestka już mi siedzi na karku). O pierwszym meczu z Kuwejtem mogę powiedzieć tyle, że dwie bramki zdobył Juskowiak i karnego niemiłosiernie spartolił niejaki Mirosław Waligóra… Prawdziwe emocje przyszły dopiero w drugim spotkaniu olimpijskiego turnieju z Włochami, wówczas młodzieżowymi mistrzami  Europy z Demetrio Albertinim i Dino Baggio na czele. Chyba nas ci „makaroniarze” zlekceważyli, bo się srodze potem zawiedli. Cattenacio w wydaniu młodzieżowym nie poskutkowało, wzięło w łeb, gdy do roboty wzięli się gracze Wójcika. Juskowiak, Ryszard Staniek i Grzegorz Mielcarski dobili pewnych siebie Włochów. O matko! 3:0 z Włochami! Nawet jeśli chodziło o mecz młodzieżówek na niedocenianym jeszcze wtedy turnieju olimpijskim, to jednak robiło piorunujące wrażenie. Po remisie z USA (2:2) i zwycięstwie z egzotycznym Katarem (2:0) dostaliśmy się do półfinału. Tu czekała Australia. Wygraliśmy 6:1, ale ci, co ów mecz pamiętają nigdy nie powiedzą, że to było łatwe spotkanie. Wprost przeciwnie! Zwłaszcza w pierwszej połowie męczyliśmy się okrutnie. Wprawdzie wygrywaliśmy 2:1, ale ci rywale z Antypodów nie prezentowali się jak przysłowiowe piłkarskie ogórki. Z tego co pamiętam mieli w swych szeregach nawet jakiś naturalizowanych zawodników z byłej Jugosławii, twardzi byli i nieustępliwi. Dopiero po przerwie pękli pod biało-czerwoną nawałnicą! Kowalczyk, Juskowiak i spółka rozbili Australijczyków w pył. Ojciec, z którym oglądałem ten mecz, wspominał, że podobnie było dziesięć lat wstecz, gdy drużyna Antoniego Piechniczka pokonała Peru (5:1) na Mundialu także w Hiszpanii. Mówił też, że gra naszych młodzieżowców przypomina mu zabójcze kontrataki reprezentacji z lat 70. i 80. Wielką sprawą było słyszeć dla mnie coś podobnego, gdyż ojciec wiele mi opowiadał o Orłach Górskiego, bohaterach jego młodości. Po triumfie nad Australią wpadłem w euforię! Z kim gramy w finale? Z Hiszpanią! Fakt, gospodarze, pomagające im ściany itp., ale przed tą naszą kontrą nie będą w stanie się zabezpieczyć. Tak myślałem! Finał w obecności 90 tysięcy widzów na legendarnym Camp Nou w Barcelonie nawet kibica przed telewizorem przyprawiał o dreszczyk podniecenia. Kurcze, co by się dopiero działo, gdyby człowiek siedział tamże w środku całego kotła!!! Zaczyna się mecz, w pierwszej połowie radzimy sobie jak równym z równym, choć trochę tez i piłkarskich szachów było. Graliśmy trochę zachowawczo, a i Hiszpanie nie kwapili się jakoś do skomasowanych ataków. Wreszcie w 44 minucie Kowalczyk wyłuskał przed polem karnym piłkę niejakiemu Lopezowi, znalazł się sam na sam przed bramkarzem rywali i przymierzył tuż przy słupku! Gooool!!! O kurde, a to się porobiło! Jest przerwa, łapę z ganku piłkę z indyjskiej skóry i pędzę z nią na bramę. Koniecznie musiałem przymierzyć tuż przy słupku. Tak jak „Kowal”. Raz się nie udało, to ponownie, ale majstersztyk musi być! Najwyżej ojciec nowe sztachety wprawi! Po kwadransie wracam przed TV, a piłkarze na płytę barcelońskiego „piekła”. Akurat we wsi odbywały się żniwa, pracowały maszyny, ale ich hałas był zagłuszany. Tylko ojciec, zajęty robotą z innymi co jakiś czas podbiegał do okna i pytał, jaki wynik. Długo tym prowadzeniem się nie nacieszyliśmy… - I gol, Alfonso. Nie, Abelardo… - zakomunikował Dariusz Szpakowski, gdy Hiszpanie wyrównali na 1:1. Potem prowadzenie dał im niejaki Kiko… - Kur… - wyrwało mi się mimochodem. Ale nadzieje dał jeszcze Staniek, który na kwadrans przed końcem wyrównał na 2:2. Ale widziałem w naszych orłach coraz mniej pary, sił. Dużo ich kosztował ten pojedynek w katalońskiej niecce, w parny, sierpniowy wieczór. Martwiłem się, jak wytrzymamy dogrywkę, ale niepotrzebnie, bo nawet do niej nie dotrwaliśmy. W ostatniej minucie błąd naszej obrony wykorzystał Kiko (a może Luis Enrique, zainteresowanych proszę o ewentualną poprawkę, gdyż tu mnie pamięć zawiodła). Przegraliśmy 2:3… Siedzę przed tym ekranem i łzy napływają do oczu. Kurde, nie przeżyłem tak nawet tej bramki Linekera w Poznaniu. A tu dałem upust emocjom. Cisza, nic nie mówię. Ojciec podbiega do okna, mówię mu co i jak… Cholera, czemu to się akurat tak potoczyło, dlaczego w tym meczu, w tej minucie, w tej sekundzie… 



Złote medale na tamtych igrzyskach zdobywali przecież: pięcioboista Arkadiusz Skrzypaszek, judoka Waldemar Legień, a mnie jakoś tego złota piłkarzy brakowało do kolekcji… Pamiętam z telewizyjnej relacji Grzegorza Mielcarskiego, który wtedy uklęknął na płycie, wsparł się na rękach i tkwił tak nieruchomo. Gdzieś w duchu dławił tę porażkę. Ja jeszcze po ciemku wybiegłem ze swoją piłką na podwórko. Próbowałem cofnąć czas, kopać tak, jak ja bym to zrobił w tych decydujących momentach gorącego katalońskiego starcia… 

Ciąg dalszy nastąpi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz