Wiele razy
zastanawiałem się nad spisaniem swoich wspomnień, przeżyć ze sportowych
widowisk. Czasem pojawiał się zapał, potem gasł w nawale codziennych
obowiązków. Nie jest łatwo też na kilkuset stronach zmieścić kawał swojego
życia – dzieciństwa, młodości, czasu pracy w zawodzie, wszystkich historii,
mniej lub bardziej szalonych.
- Goool,
Proszę Państwa, Włodzimierz Smolarek! – z błogiej dziecinnej drzemki wyrwał
mnie głos Dariusza Szpakowskiego, komentującego w TV mecz Polaków z Portugalią
na Mundialu w Meksyku w 1986 roku. Miałem wtedy sześć lat i nawet nie bardzo
zdawałem sobie sprawę z tego, że właśnie rozpoczyna się dla mnie życiowa misja
sportowego kibica i sprawozdawcy.
Wtedy
Polacy wygrali 1:0, a ja dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że skądinąd
przeżyłem historyczną chwilę – to był jedyny gol jaki na tamtych MŚ zdobyliśmy
i trochę taki symbol głębokiego kryzysu naszego futbolu, jaki dopiero miał na
dobrą sprawę nadejść.
Piłką nożną
i sportem zacząłem tak na dobre interesować się dopiero później, pod koniec lat
80. Akurat wtedy na topie był AC Milan z holenderskim, gwiazdorskim tercetem –
Marco van Bastenem, Ruudem Guulitem i Frankiem Rijkaardem. Wychowywałem się w
małej wsi Nowy Odrowążek na północy Kielecczyzny. Dwadzieścia lat temu
dzieciaki nie miały tam innych atrakcji, jak tylko gra w piłkę gdzieś na
nieużytkowanych pastwiskach, czy pod lasem z dala od domostw. Starsze pomagały
w gospodarstwach, ale sport ogólnie był na topie, tyle, że w wydaniu czysto
amatorskim i pasjonackim. W szkole grywaliśmy z kolei na betonowym boisku i
często nazywaliśmy się właśnie „Guulitami”, „van Bastenami” czy „Rijkaardami”.
Przeważnie kopaliśmy biedronówki, bądź gumowe piłki, które szybko lądowały na
drewnianych deskach i przebijały je gwoździe. Dopiero, gdy mój ojciec wrócił z
zagranicznego kontraktu z Leningradu i przywiózł futbolówkę z indyjskiej skóry,
człowiek miał wreszcie rarytas jak diabli! Dbałem o nią, przetrwała cztery
lata, choć też niejednokrotnie była zszywana… Impulsem do kopania futbolówki
były dla mnie jednak tak naprawdę dopiero Mistrzostwa Świata we Włoszech w 1990
roku. Ale bohaterami moimi (i moich rówieśników) wcale nie byli Polacy. Ot
bardziej znałem ww. Holendrów, Kameruńczyka Rogera Millę tańczącego przy
narożnikach po strzelonych bramkach, wiedziałem oczywiście kto to Diego
Maradona, Lothar Matthaeus, ale – o dziwo - najbardziej „kręciła” mnie gra
blondwłosego Argentyńczyka Claudio Caniggi, czy choćby Czecha Thomasa
Skuhravego, albo Brytyjskiego weterana w bramce Lwów Albionu Petera Shiltona,
ekstrawaganckiego Kolumbijczyka Carlosa Valderamy, strzegącego „świątyni”
Kolumbijczyków. Po brzydkim finale wygranym przez Niemców zachodnich napisałem
w swoim kajecie, gdzie notowałem wyniki Mundialu wielkimi literami „RFN
MISTRZEM ŚWIATA”.
Mecze reprezentacji Polski zacząłem regularnie śledzić
dopiero w 1991 roku. Ekipa Andrzeja Strejlaua walczyła akurat o przepustki na
Euro’92 w Szwecji. Pamiętam mecz z Turcją, który wygraliśmy 3:0, choć był nerwowy
i szarpany. Gole zdobyli wtedy dwaj przedstawiciele pokolenia 1962 – Ryszard
Tarasiewicz i Jan Urban, trzeciego dołożył Roman Kosecki. A teraz pytanie, drodzy
kibice – pamiętacie tego skurczybyka Gary’ego Linekera? He He, pytanie
retoryczne. Anglik o niewinnej twarzy młodzieniaszka z Collegu okazał się być
katem polskiej piłki na przełomie lat 80. I 90. Jesienią decydowały się losy
awansu do Euro, nawet przez jakiś moment mieliśmy awans w ręku. W ostatniej
kolejce Turcy niespodziewanie prowadzili z Irlandią, a my w Poznaniu wygrywaliśmy
z Anglikami po golu Romana Szewczyka 1:0. Ależ było to wszystko cholernie
blisko! Ale Angole mieli tego „piekielnika” Linekera. Zawsze potrafił się
znaleźć w polu karnym. Taki „lisek-chytrusek”. Przechytrzył polską obronę na
kwadrans przed końcem, gdy pierdyknął nożycami i Józef Wandzik był bez szans…
Mecz zakończył się remisem 1:1, który nic nam de facto nie dawał, bo to nie my
mieliśmy na to Euro do Szwecji jechać. Co pamiętam jeszcze – angielskich
kiboli, w tamtym czasie cieszących się totalnie złą sławą. W końcu to było
raptem sześć lat po słynnej tragedii na stadionie Heysel… Tamta jesień 1991
była dla mnie smutna. Marzyłem, żebyśmy kiedyś tych Angoli butnych załatwili,
żeby ten Lineker wreszcie zakończył karierę i nas nie katował. Gdybym mógł,
powiedziałbym mu wtedy swym szczeniackim głosem – Gary, co ty nam zrobiłeś i
czemu nas tak krzywdzisz? Tak właśnie, to Lineker zaczął mi uświadamiać, że
piłka – w całym swoim pięknie i uroku – bywa też cholernie okrutna. Człowiek
musiał jednak czegoś na osłodę poszukać w końcu i znalazł!
Całkiem
udany i historyczny już dziś dla polskiej piłki kopanej rok 1992 wcale jednak
nie rozpoczął się dla biało-czerwonych tak różowiutko… Wybrańcy Andrzeja
Strejlaua pojechali do Szwecji, owszem – ale nie na Mistrzostwa Europy, lecz
majową towarzyską potyczkę z drużyną Trzech Koron, która szykowała się akurat
do roli gospodarzy tej imprezy. Biało-czerwoni dostali łomot okropny, 0:5… uff,
jakie szczęście, że dowiedziałem się o wszystkim dopiero pod koniec relacji na
antenie Pr. 1 Polskiego Radia, a nie przyszło męczyć się przed ekranem TV. To
był jeden blamaż, a o drugi postarała się olimpijska reprezentacja prowadzona
przez Janusza Wójcika. Młodzieżówka walczyła akurat o awans do turnieju
piłkarskiego na zbliżającą się olimpiadę w Barcelonie. Drużyna, która przecież
jeszcze pół roku wcześniej radziła sobie z powodzeniem z równolatkami z Anglii
czy Irlandii, teraz mierzyła się z Duńczykami w Aalborgu. Ależ nam zafundowała
występ… Totalny nieład, brak pomysłu na grę, nie podjęła walki. Skończyło się
tez na 0:5 i wypadało sobie zacząć wybijać z głowy igrzyska w stolicy
Katalonii. W rewanżu w Polsce zremisowaliśmy 1:1, a bramkę w końcówce zdobył
Andrzej Juskowiak. Nie pamiętam dalszych regulaminowych niuansów, ale tak się
stało, że ten gol i ta bramka zapewniły nam jednak bilety do Hiszpanii. Wtedy
poznałem znaczenie terminu „kuchenne drzwi”. Mało kto przy zdrowych zmysłach
spodziewał się, że chłopaki „Wójta” cokolwiek zwojują w tej słonecznej
Barcelonie. Ponieważ jednak nadeszły już wakacje, mogłem do woli śledzić
relacje TV z przygotowań młodzieżówki do olimpiady. Na kogo liczyłem oprócz
„Józka”. Ano właśnie! Tu muszę się zatrzymać, nawet wrócić do 1991 roku i
meczów Legii Warszawa z Sampdorią Genua w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców
Pucharów. Włochów na czele z Gianlucą Viallim, Roberto Mancinim czy łysiejącym
wtedy Massimo Lombardo pognębił 19-letni wtedy młokos z warszawskiego Bródna.
Zwał się Wojciech Kowalczyk! Polubiłem „Kowala” za te bramki, za styl bycia, za
to, że dla mnie jako dzieciaka stał się pewną nadzieją. Skoro ojciec miał
Deynę, Latę (zaznaczam – jako piłkarza, nie polityka, działacza i prezesa PZPN)
czy Szarmacha, dlaczegóż ja miałbym nie mieć swego piłkarza, którego mógłbym
darzyć szczególną sympatią. Wojtek wybijał się wtedy do pierwszej
reprezentacji, wchodził doń prawdziwym przebojem. No i był to taki gość,
którego mógłbym np. traktować jak starszego brata, co to tłumaczy jak bramki
strzelać należy. Tak więc pokładałem nadzieję w „Kowalu”, Juskowiaku, także Aleksandrze
Kłaku, bramkarzu, w którym widziałem w przyszłości golkipera z prawdziwego
zdarzenia w dorosłej reprezentacji.
Środek lata
1992 stał się dla mnie jednym z
najpiękniejszych okresów w kibicowskim życiu (nawet do tej pory, mimo, iż
trzydziestka już mi siedzi na karku). O pierwszym meczu z Kuwejtem mogę
powiedzieć tyle, że dwie bramki zdobył Juskowiak i karnego niemiłosiernie
spartolił niejaki Mirosław Waligóra… Prawdziwe emocje przyszły dopiero w drugim
spotkaniu olimpijskiego turnieju z Włochami, wówczas młodzieżowymi
mistrzami Europy z Demetrio Albertinim i
Dino Baggio na czele. Chyba nas ci „makaroniarze” zlekceważyli, bo się srodze
potem zawiedli. Cattenacio w wydaniu młodzieżowym nie poskutkowało, wzięło w
łeb, gdy do roboty wzięli się gracze Wójcika. Juskowiak, Ryszard Staniek i
Grzegorz Mielcarski dobili pewnych siebie Włochów. O matko! 3:0 z Włochami!
Nawet jeśli chodziło o mecz młodzieżówek na niedocenianym jeszcze wtedy
turnieju olimpijskim, to jednak robiło piorunujące wrażenie. Po remisie z USA
(2:2) i zwycięstwie z egzotycznym Katarem (2:0) dostaliśmy się do półfinału. Tu
czekała Australia. Wygraliśmy 6:1, ale ci, co ów mecz pamiętają nigdy nie
powiedzą, że to było łatwe spotkanie. Wprost przeciwnie! Zwłaszcza w pierwszej
połowie męczyliśmy się okrutnie. Wprawdzie wygrywaliśmy 2:1, ale ci rywale z
Antypodów nie prezentowali się jak przysłowiowe piłkarskie ogórki. Z tego co
pamiętam mieli w swych szeregach nawet jakiś naturalizowanych zawodników z
byłej Jugosławii, twardzi byli i nieustępliwi. Dopiero po przerwie pękli pod
biało-czerwoną nawałnicą! Kowalczyk, Juskowiak i spółka rozbili Australijczyków
w pył. Ojciec, z którym oglądałem ten mecz, wspominał, że podobnie było
dziesięć lat wstecz, gdy drużyna Antoniego Piechniczka pokonała Peru (5:1) na
Mundialu także w Hiszpanii. Mówił też, że gra naszych młodzieżowców przypomina
mu zabójcze kontrataki reprezentacji z lat 70. i 80. Wielką sprawą było słyszeć
dla mnie coś podobnego, gdyż ojciec wiele mi opowiadał o Orłach Górskiego,
bohaterach jego młodości. Po triumfie nad Australią wpadłem w euforię! Z kim
gramy w finale? Z Hiszpanią! Fakt, gospodarze, pomagające im ściany itp., ale
przed tą naszą kontrą nie będą w stanie się zabezpieczyć. Tak myślałem! Finał w
obecności 90 tysięcy widzów na legendarnym Camp Nou w Barcelonie nawet kibica
przed telewizorem przyprawiał o dreszczyk podniecenia. Kurcze, co by się
dopiero działo, gdyby człowiek siedział tamże w środku całego kotła!!! Zaczyna
się mecz, w pierwszej połowie radzimy sobie jak równym z równym, choć trochę
tez i piłkarskich szachów było. Graliśmy trochę zachowawczo, a i Hiszpanie nie
kwapili się jakoś do skomasowanych ataków. Wreszcie w 44 minucie Kowalczyk
wyłuskał przed polem karnym piłkę niejakiemu Lopezowi, znalazł się sam na sam
przed bramkarzem rywali i przymierzył tuż przy słupku! Gooool!!! O kurde, a to
się porobiło! Jest przerwa, łapę z ganku piłkę z indyjskiej skóry i pędzę z nią
na bramę. Koniecznie musiałem przymierzyć tuż przy słupku. Tak jak „Kowal”. Raz
się nie udało, to ponownie, ale majstersztyk musi być! Najwyżej ojciec nowe
sztachety wprawi! Po kwadransie wracam przed TV, a piłkarze na płytę
barcelońskiego „piekła”. Akurat we wsi odbywały się żniwa, pracowały maszyny,
ale ich hałas był zagłuszany. Tylko ojciec, zajęty robotą z innymi co jakiś
czas podbiegał do okna i pytał, jaki wynik. Długo tym prowadzeniem się nie
nacieszyliśmy… - I gol, Alfonso. Nie, Abelardo… - zakomunikował Dariusz
Szpakowski, gdy Hiszpanie wyrównali na 1:1. Potem prowadzenie dał im niejaki
Kiko… - Kur… - wyrwało mi się mimochodem. Ale nadzieje dał jeszcze Staniek,
który na kwadrans przed końcem wyrównał na 2:2. Ale widziałem w naszych orłach
coraz mniej pary, sił. Dużo ich kosztował ten pojedynek w katalońskiej niecce,
w parny, sierpniowy wieczór. Martwiłem się, jak wytrzymamy dogrywkę, ale
niepotrzebnie, bo nawet do niej nie dotrwaliśmy. W ostatniej minucie błąd
naszej obrony wykorzystał Kiko (a może Luis Enrique, zainteresowanych proszę o
ewentualną poprawkę, gdyż tu mnie pamięć zawiodła). Przegraliśmy 2:3… Siedzę
przed tym ekranem i łzy napływają do oczu. Kurde, nie przeżyłem tak nawet tej
bramki Linekera w Poznaniu. A tu dałem upust emocjom. Cisza, nic nie mówię.
Ojciec podbiega do okna, mówię mu co i jak… Cholera, czemu to się akurat tak
potoczyło, dlaczego w tym meczu, w tej minucie, w tej sekundzie…
Złote medale
na tamtych igrzyskach zdobywali przecież: pięcioboista Arkadiusz Skrzypaszek,
judoka Waldemar Legień, a mnie jakoś tego złota piłkarzy brakowało do kolekcji…
Pamiętam z telewizyjnej relacji Grzegorza Mielcarskiego, który wtedy uklęknął
na płycie, wsparł się na rękach i tkwił tak nieruchomo. Gdzieś w duchu dławił
tę porażkę. Ja jeszcze po ciemku wybiegłem ze swoją piłką na podwórko.
Próbowałem cofnąć czas, kopać tak, jak ja bym to zrobił w tych decydujących
momentach gorącego katalońskiego starcia…
Ciąg dalszy nastąpi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz